Obserwatorzy

niedziela, 26 lutego 2012

LIST OTWARTY

Na prośbę pana Jerzego Rydzewskiego publikujemy treść listu otwartego, przysłanego do naszego oddziału. List jest wyrazem tragicznego i smutnego losu ziemian w powojennej Polsce.

LIST OTWARTY

do Prezydenta i Premiera Rządu

Rzeczypospolitej Polskiej

w sprawie rewindykacji krzywd reformy rolnej z roku 1944






Szanowni Panowie,


Możecie tego dokonać – reprezentując obecnie w Polsce urzędy dysponujące, jak nigdy przedtem, mocą sprawczą o sile wyjątkowej, której nikt i nic z powojennych układów pro-sowieckich nie jest w stanie teraz zawetować.
W uzasadnieniu tego apelu przedstawiam opis-relację jak to było w 1939 roku i później w przypadku mojej rodziny.
Przed wybuchem II Wojny Światowej mieszkaliśmy we wsi Dreństwo (koło Rajgrodu, obecne woj. podlaskie), gdzie posiadaliśmy około 300 ha majątek ziemski zarządzany przez mojego ojca Jana Rydzewskiego, jako spadkobiercy dziadka Teofila, wówczas już w wieku 75 lat.
Słów kilka o dziadku Teofilu – urodzony jeszcze pod zaborem rosyjskim w 1864 r., odbył służbę wojskową w wojsku carskim, a po zwolnieniu, znalazłszy się bez środków do życia, wyjechał „za chlebem” do Stanów Zjednoczonych. Wrócił do kraju po kilku latach na wezwanie ze strony bezdzietnego stryja, który zapisał mu w spadku majątek Dreństwo.
Krótko po 17 września 1939 roku dom nasz zaczęli nawiedzać sowieccy najeźdźcy, strasząc pepeszami wycelowanymi w naszym kierunku. Nie były to, jak widać, wizyty kurtuazyjne: najpierw zabrali ojcu dubeltówkę i broń krótką oraz kilka cennych przedmiotów z domu, później pojawiali się jeszcze kilkakrotnie, zawsze po to, aby coś jeszcze zrabować. Pozorny spokój, bezpośrednio po zajęciu kraju, przerywany tymi aktami terroru, zamienił się wkrótce w nieustanny lęk, gdyż okupant przystąpił do akcji wywożenia w głąb ZSRR tak zwanych wrogów ludu i nowego ustroju „sprawiedliwości społecznej”. Ojciec z racji przynależności do klasy posiadającej stał się najbardziej zagrożony, opuścił więc dom i zaczął się ukrywać – była to jakaś gajówka w lesie, gdzie spał na strychu pod dziurawym dachem, oglądając w nocy gwiazdy na zimowym nieboskłonie, a śnieg leżał przy jego posłaniu nie topniejąc.
Dziadek Teofil pozostawał z nami, to jest naszą mamą Lucyną z dwojgiem małych dzieci – miałem wtedy 4 lata, a mój brat Zbigniew około 1 roku. Dziadek pomimo ostrzeżeń ze strony przyjaciół nie chciał opuścić domu i się ukryć, powtarzając: „mnie starego nie wezmą, po co mam się tułać gdzieś po świecie”. Jakże się mylił – wzięli, zasądzili jako wroga ludu na 8 lat ciężkich robót i wywieźli do ZSRR. Na nic się zdała petycja mieszkańców wsi Dreństwo, którzy chcieli go ratować, pamiętając jego dobroć oraz pomoc i wsparcie w trudnych chwilach ich życia.
Dziadek Teofil zmarł półtora roku później w łagrze pod Moskwą z wyczerpania na skutek niewolniczej pracy i głodu.
Nastała władza ludowa, a raczej sowiecka, której ukazem mamę wraz z dziećmi wysiedlono z dworu z dobytkiem ograniczonym do tego, co mogła unieść – znaleźliśmy schronienie u chłopskiej rodziny we wsi Dreństwo. Mniej więcej w tym samym czasie ojcu udało się zbiec do rodziny w Warszawie, wtedy już pod okupacją niemiecką. W niedługim czasie po tych wydarzeniach, a była to już niezwykle mroźna zima lat 1939/40 – mróz sięgał do – 400C, mamę ostrzeżono, że jest na liście do wywózki do ZSRR. Trzeba się było ratować, ale jak tego dokonać słabej kobiecie z dwojgiem nieletnich dzieci!? – Dwaj synowie naszej gosposi Pauliny Wiszowatej, Mieczysław i Bronisław, przyszli z bezinteresowną pomocą – podjęli wezwanie przeprowadzenia mamy z maluchami przez tak zwaną „zieloną granicę”, wtedy zasypaną głębokim śniegiem i skutą lutym mrozem. Kilka dni czekano, aż mróz nieco odpuści. Odpuścił, ale tylko do – 250C i ... poszli, brnąc przez zaspy i z duszą na ramieniu, aby nie natrafić na posterunek graniczny. Mieczysław niósł mnie za pazuchą, a Bronisław mojego brata Zbigniewa. Udało się – dotarliśmy niemal cudem do Warszawy, też okupowanej, ale w danych okolicznościach tutaj były większe możliwości przeżycia. Ponadto rodzina znowu była w komplecie – brakowało nam tylko bardzo dziadka Teofila, który przepadł, bo nie przypuszczał, że reżim sowiecki może być aż tak podły.
Ale „tempora mutantur” – w 1941 roku zmienia się obraz okupacji Polski i polskie ziemie wschodnie znalazły się we władaniu Niemców, którzy mieli bardziej tolerancyjny stosunek do ziemiaństwa. Ponadto, trudno było mojej rodzinie nadal korzystać z gościnności krewnych w Generalnej Gubernii w Warszawie, a następnie u rodziców mamy w Konopiskach pod Częstochową. Wracamy w rodzinne strony, co nie oznacza, że na własne gospodarstwo, gdyż na dworze okupant osadził swojego zarządcę – Austriaka, rolnika spod Wiednia. Początkowo przebywamy u znajomych - państwa Mościckich, właścicieli gospodarstwa rybackiego i młyna na Wojdach pod Rajgrodem. Ojciec znajduje zatrudnienie jako gajowy –zamieszkujemy w gajówce na Bielaku należącej do leśnictwa Orzechówka, niedaleko Woźnej Wsi. Trwało to czas jakiś – może z rok, dopóki austriacki zarządca majątku Dreństwo nie dowiedział się, że wypędzony właściciel, pędzi życie gajowego w pobliskim sąsiedztwie. Ojciec otrzymuje ofertę nie do odrzucenia, aby wrócić do majątku na stanowisko ekonoma – nadzorcy całości prac „w polu i na zagrodzie” – była nawet propozycja zamieszkania we dworze razem z Austriakiem, ale rodzice uważali za bardziej właściwe w tych okolicznościach zamieszkanie we wsi w wynajętym pokoju z używalnością kuchni u przychylnej nam rodziny Waśkiewiczów. Tak trwało, dopóki nie odwróciły się losy wojny i ponowne nadejście sowietów stało się nieuchronne. Austriak okazał się porządnym facetem i zanim spakował się sam do odwrotu wezwał do siebie ojca i powiedział: Johann, bierz dwa najlepsze konie i jednego luzaka, furę, pakuj dobytek i uchodź z Dreństwa – dla Rosjan jako ziemianin będziesz wrogiem społecznym i wszystko może się zdarzyć, jeżeli zastaną was w Dreństwie. Znowu powędrowaliśmy do rodziny w Warszawie - tym razem wozem drabiniastym. Było lato 1944 roku, wojna miała się ku końcowi, ale my mieliśmy jeszcze przeżyć najgorsze – Powstanie Warszawskie. Było wypędzenie nas z domu przed jego podpaleniem, przejście pod kulami do domu zakonnego „Roma”, a stamtąd po kilku dniach przemarsz przez płonącą Warszawę w obstawie Niemców a następnie Własowców do Pruszkowa. Stąd miejscem docelowym pierwszych konwojów był Oświęcim. Zrządzeniem opatrzności jeszcze raz mieliśmy szczęście – obóz w Oświęcimiu był już przepełniony i skierowano nasz pociąg do Reichu w okolicach Stuttgart’u na roboty przymusowe. Tutaj doczekaliśmy wyzwolenia przez wojska amerykańskie. Dalsze koleje naszego losu to repatriacja, chociaż nie było do czego wracać – los naszego domu i majątku dokonał się jeszcze przed naszym powrotem do kraju dekretem o reformie rolnej. Byliśmy bezdomni i chociaż nasz dom stał nienaruszony, przestał już być naszym domem. Mogła być Kanada, Australia, inne miejsca na ziemi, gdzie człowiek mógł godnie zacząć nowe życie – ojciec chciał jednak wracać do Polski, która była Ojczyzną jego i jego przodków. Wróciliśmy. Przygarnęli nas rodzice mamy w Konopiskach. Ojciec zaczął szukać pracy i mieszkania wędrując po kraju – ostatecznie osiedliśmy w Gdańsku. Dalekie i nieosiągalne Dreństwo było wciąż tematem naszych wspomnień, żyło w naszej wyobraźni i podświadomości. Nawet raz odważyliśmy się tam pojechać. Był to wyjazd mojej mamy ze mną po jakieś rzeczy, które przechowała dla nas nasza dawna gosposia, Paulina Wiszowata. Byliśmy w Dreństwie tylko dwa dni. Już na trzeci dzień do gosposi zajechał gazik z Urzędu Bezpieczeństwa i zaczęło się wypytywanie, czego ta dziedziczka tutaj szukała. Byli czujni... Życie w PRL’u z piętnem wroga społecznego z samej tylko racji pochodzenia społecznego, zwłaszcza we wczesnym okresie trwania tej zniewolonej Polski, było dla moich rodziców pasmem prywacji i upokorzeń. Nie doczekali niepodległej Polski, zmarli zbyt wcześnie w poczuciu krzywdy, która im się stała niezasłużenie.
Opisałem w niemal telegraficznym skrócie swój i swojej rodziny los człowieczy, pojedynczy ciąg zdarzeń – każda rodzina ziemiańska w Polsce mogłaby dopisać tutaj swoją historię w PRL’u, mniej lub bardziej smutną, a może także tragiczną – powstałaby saga obejmująca losy tysięcy skrzywdzonych bez umiaru rodzin ziemiańskich.
Aby stworzyć sobie zaledwie zgrubne pojęcie jak haniebnie postąpiono z klasą ziemiańską wystarczy zacytować tylko:
§ 11. (1) Przejęciu od właścicieli ziemskich nie podlegają:
a) przedmioty służące do osobistego użytku właściciela przejmowanego majątku i członków jego rodziny, jak np.: ubrania, obuwie, pościel, biżuteria, meble, naczynia kuchenne itp., nie mające związku z prowadzeniem gospodarstwa rolnego oraz jeżeli nie posiadają wartości naukowej, artystycznej lub muzealnej,
b) zapasy artykułów spiżarni domowej,
c) zwierzęta i ptaki pokojowe.
z Rozporządzenia Ministra Rolnictwa i Reform Rolnych z dnia 1 marca 1945 r. w sprawie wykonania dekretu PKWN z dnia 6 września 1944r. o przeprowadzeniu reformy rolnej.
Wszystko inne podlegało przejęciu, a człowiek wyrzucony w ten sposób na bruk nie miał nawet gdzie podziać się z tym dobytkiem, który zdołał uzyskać z bardzo swobodnej interpretacji powyższego paragrafu przez komisarzy wykonawczych reformy.
Nie przysługiwało nawet zabranie psa uwiązanego przy budzie na łańcuchu lub kury, bo nie było to ani zwierzę, ani ptak pokojowy – brzmi to wszystko jak szyderstwo tych, których etyka nie zakazywała kopać leżącego.
Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby „sprawiedliwość społeczna” w rozumieniu roku 1944 powróciła do współczesnej Polski – a byłoby się do czego przyczepić ...
Ktoś mógłby mnie zapytać:
Po co to piszesz, czemu jeszcze walczysz i upominasz się o zadośćuczynienie za krzywdę, którą wyrządzono ci tak dawno, jesteś starym człowiekiem na emeryturze, ciesz się z tego, że jeszcze żyjesz.
Jest mi ciepło, mam dach nad głową, nie jestem głodny, ale wiem i czuję, że jestem coś winien cieniom swoich zmarłych rodziców, pamięci dziadka zamęczonego w sowieckim łagrze. Jestem im winien upomnieć się o to, co było im drogie i na co oni, jak również ci, co byli przed nimi, pracowali w trudzie i znoju. Nigdy nie wraca w pełnym wymiarze to, co zostało nam zabrane, ale coś wrócić powinno, aby móc to przekazać swoim dzieciom, razem z pamięcią o tym co było.
Panie Prezydencie, Panie Premierze reprywatyzacja to wciąż sprawa do załatwienia – Polacy na to czekają, nie wszyscy, niektórzy czekają na załatwienie innych spraw, jest ich jeszcze moc do załatwienia, ale sprawa reprywatyzacji jest już bardzo, bardzo zaległą sprawą.
Chciałbym doczekać jej załatwienia. Pośpieszcie się.
Proszę o to dla siebie i tysięcy innych, którzy także czekają.

Gdańsk, dn. 19 grudnia 2007 r.

Jerzy Rydzewski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz